czwartek, 25 czerwca 2009

Nie tylko o pogodzie, lecz także...

Houston, mamy... im dalej rozwija się ta pogoda, tym bardziej słów mi brakuje do jej opisania - jezeli przedwczoraj było oberwanie chmury (bo lało gorzej, niż kiedy lało, i skokroć gorzej, niż kiedy padało), to co jest dzisiaj, jeżeli zza zasłony deszczu i gradu ledwo widać pioruny, a mój dach brzmi niczym zjazd czynnych miłośników perkusji (dobrze swoją drogą, że nie brzmi jak skała drążona przez krople, bo i to już mu się kiedyś zdarzyło)? I jeśli tak wygląda czerwiec, to czego się spodziewać po listopadzie? Brrr, proszę Państwa...

Żeby zrównoważyć aurę, poranne maki (po południu niestety już zgubiły płatki, więc spieszmy się fotografować, póki kwitną;):



Na szczęście wczoraj akurat deszcz wziął sobie wolne, więc wieczór w połowie świętojański, w połowie panieński (koleżanki;) udał się był w połowie na pleceniu wianków i próbach rozpalenia ogniska, a w połowie na rozmowach domowych (ogniska nie udało się rozpalić, a komary bardzo chciały się przyłączyć). W części pierwszej rzuciłam się z siekierą na gałęzie, czerpiąc niezwykłą radość z faktu, że nie było w okolicy nikogo, komu by przeszkadzał fakt, że owo mordercze narzędzie znalazło się w niewieścich rękach. W części trzeciej, następującej już po zgaszeniu świateł, moja ręka stoczyła wojnę z małym diabelcem, czyli czarną, chudą i niemożliwie pazurzastą kotką Ezer. Efekt - mnóstwo drobnych ran szarpanych i gryzionych oraz zadowolony kociak, który w końcu zwinął mi się na kocu i rozkosznie zasnął.


Bestyjka wygląda tak i na razie nie ma imienia - ja bym ją ochrzciła jako Torpedę ;).

Brak komentarzy: