Żeby zrównoważyć aurę, poranne maki (po południu niestety już zgubiły płatki, więc spieszmy się fotografować, póki kwitną;):

Na szczęście wczoraj akurat deszcz wziął sobie wolne, więc wieczór w połowie świętojański, w połowie panieński (koleżanki;) udał się był w połowie na pleceniu wianków i próbach rozpalenia ogniska, a w połowie na rozmowach domowych (ogniska nie udało się rozpalić, a komary bardzo chciały się przyłączyć). W części pierwszej rzuciłam się z siekierą na gałęzie, czerpiąc niezwykłą radość z faktu, że nie było w okolicy nikogo, komu by przeszkadzał fakt, że owo mordercze narzędzie znalazło się w niewieścich rękach. W części trzeciej, następującej już po zgaszeniu świateł, moja ręka stoczyła wojnę z małym diabelcem, czyli czarną, chudą i niemożliwie pazurzastą kotką Ezer. Efekt - mnóstwo drobnych ran szarpanych i gryzionych oraz zadowolony kociak, który w końcu zwinął mi się na kocu i rozkosznie zasnął.

Bestyjka wygląda tak i na razie nie ma imienia - ja bym ją ochrzciła jako Torpedę ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz