piątek, 27 lutego 2009

Czy to post jest karnawałem, czy karnawał postem?

Podróż Warszawa-Berlin-Ateny i sztuczki z plastikową torebką miały miejsce ni mniej ni więcej, tylko w Popielec. Ponieważ podróż kombinowana zajmuje dokładnie cały dzień (chyba że się ma tę wcześniejszą wersję lotu, na którą się ostatnio tak haniebnie byłam spóźniłam), nie miałam za bardzo możliwości pójścia do kościoła (poza niemożebnie bladym świtem, co sobie ze względów zdrowotnych darowałam) i przyszło mi spędzić pierwszą od bardzo dawna Środę Popielcową w wersji bez popiołu. Trochę dziwna była myśl o tym, ale jeszcze dziwniejsza czekała mnie po przyjeździe.

Po przyjeździe bowiem okazało się, że ze względów... w sumie nie wiem dokładnie, jakich, ale stawiam na wolne dni, kościół katolicki tutaj obchodzi Wielkanoc równo z ortodoksyjnym, czyli tydzień później. Czyli na posypanie głowy się załapię, ale ponieważ wracam do domu na święta, to czuję się nieco rozdwojona - można przeżyć dwa razy tę samą godzinę w noc zmiany czasu na zimowy, ale dwa razy przeżyć Wielki Tydzień? To już lekka przesada!

I tak to wskutek różnic wyznanionych wyleciałam w poście, a wylądowałam w ostatkach karnawału.

Aj?

Tak zupełnie bez związku chciałam powiedzieć Ezer i Kronprinses, że się cieszę, że je znam. I że ukocham Drugąkoniecświata tu, bo żaden sensowny komentarz mi nie przyszedł do głowy ;).

czwartek, 26 lutego 2009

Geniusz Pratchetta w kontekście podróżnym

Lubię latać. Bardzo lubię latać. Ale ostatnio coraz mniej lubię kontrolę bagażu, chociaż kiedyś dzięki niej dowiedziałam się, jak zniwelować posiadanie 8 kg nadbagażu, a ostatnio również poznałam sztuczkę ze znikającym bagażem. Sztuczka ta polega na tym, że wejściowo mamy walizkę i plecak, a wyjściowo plecak i jego zawartość znajdują się w walizce, w której wejściowo nie było miejsca nawet na żyletkę. No dobrze, plecak (już pusty) można do walizki przytroczyć szalikiem po uprzednim zwinięciu (plecaka, nie szalika). Wszystko to daje się zrobić przy odrobinie determinacji i dużej wierze w cuda. Ale gdzie te czasy, kiedy na lotnisku w Atenach przepuścili mnie z 5 sztukami bagażu podręcznego? Tym razem w Berlinie nie podobała im się nawet mała torebka (naprawdę mała).
Poza tym od jakiegoś czasu obowiązuje również sztuczka z automatem wydającym plastikowe torebki, do których trzeba włożyć wszystkie opakowania z płynami marki i typu dowolnego. Jeżeli się przeoczy kwestię torebki, miła pani przyjdzie i zrobi nam w bagażu drobny chaos, co może spowodować problem z zamknięciem się walizki po raz drugi, jako że wcześniej udawało się to tylko dzięki niezwykle precyzyjnemu rozmieszczeniu zawartości tejże walizki.

Ach, gdyby tak mieć ze sobą Bagaż...

Mała, ateńska walizeczka bowiem pośród wielu zalet (czyli takiej jednej, że wchodzi do skrzyneczki pomiarowej Easy Jeta, i drugiej, że wygląda ładnie), ma też wadę taką, że przy pierwszym spotkaniu z ateńskim chodnikiem postradała była jedno kółko, co nieco zmniejszyło komfort przemieszczania się z nią po powierzchniach płaskich (z którymi chodniki w moim ulubionym mieście mają wspólnego mało przez wcale), jako że nagle zaczęła się w związku z tym domagać brania na ręce i egzekwować to straszliwym zgrzytaniem i zarzucaniem na boki na trasie. Pocieszające jest tylko to, że jest na tyle mała, że rzeczywiście można ją nosić. I samodzielnie włożyć na półkę w pociągu.

Ale i tak...

Bagażuuuu!

środa, 11 lutego 2009

Uroki kontaktów międzynarodowych

Współlokatorka Portugalka się była przeprowadziła wczoraj (dzisiaj napisała, że jej nowe mieszkanie jest fuj i wolała to) i zostało mi się z dwoma Hiszpankami. W piątek z kolei Hiszpankom się zostanie samym, bo ja się przenoszę kilka przecznic dalej(właścicielka mojego cudownego pokoju woli mieć Erazmusów; powód prozaiczny - płacą dwa miesiące dłużej).

Koleżanki Hiszpanki są przemiłe i szkoda trochę, że dłużej z nimi nie pomieszkam - może zgodziłyby się nauczyć mnie hiszpańskiego w zamian za grekę?

Tytułowy urok kontaktów dotyczy dzisiejszych gości tychże koleżanek - przyprowadziły dwóch kolegów, w tym mojego następcę, czyli trzeciego do mieszkania. I przy powitaniu wyszło tak, że ja odruchowo podałam pierwszemu rękę, a on równie odruchowo pocałował mnie w policzek, a przynajmniej spróbował (spokojnie, nie skończyło się obrażeniami u nikogo), co spowodowało sekundę obustronnego wahania, po której przeszłam na ich sposób witania, chowając swoją północną naturę do kieszeni ;).
Potem oni poszli zwiedzać kuchnię i pozostałe pokoje, a ja wróciłam do swojej jaskini komputerowej (ładna jaskinia, 15m^2 najmniej!).
Po zwiedzaniu koledzy zniknęli, a dziewczyny przyszły mnie przeprosić za to całowanie na powitanie, bo może się niezręcznie poczułam, a oni tak zwykle robią.

Nie wiem, na ile udało mi się im wyjaśnić, że absolutnie nic się nie stało, ale rozczuliły mnie tym zupełnie :).

Za co? - cd.

Plusów kontaktów międzynarodowych ciąg dalszy: wcześniej moje refleksje na temat Windowsów ograniczały się do mierzenia czasu między jednym bluescreenem a drugim, ew. od początku zawieszenia się do jego końca. Teraz natomiast dowiedziałam się, że w każdym kraju XP wymawia się inaczej. Niby oczywiste, ale nie przyszło mi wcześniej do głowy, żeby się nad tym jakoś szczególnie zastanawiać.

W rankingach prowadzi na razie wersja portugalska ;).

niedziela, 8 lutego 2009

Za co?

Dzisiaj przyjechały dwie nowe lokatorki do jeszcze-mojego-mieszkania - Hiszpanki. Siedziałyśmy we czwórkę z moją obecną współmieszkanką, Portugalką i gadałyśmy po angielsku przez cały wieczór.

Ze Słowakami płci obojga i Włochem oglądamy rosyjski film a angielskimi napisami.

Znajoma Francuzka przybyła właśnie do Aten, więc będzie z kim pogadać po grecku!

Gdyby ktoś chciał wiedzieć, za co lubię stypendia zagraniczne (nawet z angielskim w pakiecie, niech mu będzie;).

sobota, 7 lutego 2009

Kocha się pomimo ruchu drogowego

Miłość bywa irracjonalna.

Szczególnie, kiedy kocha się kraj.

Szczególnie, kiedy kocha się ten kraj nawet wtedy, kiedy prawie wpada się pod skuter...

...na chodniku.

czwartek, 5 lutego 2009

Na językach

W odpowiedzi na komentarz Drugiejkońcaświata sprzed dwóch wpisów: Homer się nie pojawił, tylko wypłynął na powierzchnię. Albowiem Homer nigdy nie znika, czasem tylko przysypia (w tym stuleciu upodobał sobie kącik za szafą).

Ale my dzisiaj nie o tym języku, jakkolwiek w planach mieści się również długi, być może nawet epicki poemat sławiący grekę od zarania jej dziejów po luty Roku Pańskiego 2009. Propozycje form literackich można nadsyłać pocztą elektroniczną, lotniczą, morską, gołębią oraz zostawiać w komentarzach (koniecznie ze znaczkiem pocztowym).

Dzisiaj będzie o angielskim, którym to nieszczęsnym narzeczem pozbawionym przyzwoitej gramatyki przychodzi mi się ostatnio posługiwać częściej niż greką jakąkolwiek. Złośliwość to losu pewna jest, że po spędzeniu trzech lat na uczeniu się tej ostatniej i wybraniu sobie na miejsce stypendiowania kraju, gdzie powinnam mieć najwięcej okazji do rozwijania swoich umiejętności konwersacyjnych, większość czasu spędzam albo z Polakami, albo z różnej narodowości Erazmusami, którzy są fantastyczni, ale znaczny ich procent (odpowiadający mniej więcej zawartości alkoholu w wymarzonym bimbrze Jakuba Wędrowycza) greką się nie posługuje zupełnie i dopiero na miejscu zaczyna się jej uczyć. W związku z tym znajomych mają ze wszystkich krajów oprócz Grecji (bo Erazmusy studiują osobno albo mało). Zajęć własnych niet, bo moje stypendium polega na obcowaniu z Homerem drogą książkową (próbowałam też telepatycznie, ale nie jest zbyt skory do tej formy kontaktu; właściwie wcale nie jest).

I tak to właśnie ja, zagorzała wrogini angielskiego, muszę teraz się z nim przepraszać w imię komunikacji i przyjaźni między narodami. No, może niekoniecznie muszę, ale komunikować zdecydowanie się chcę, więc skoro nie ma innej drogi... Satysfakcji mam tyle, że przepraszanie przepraszaniem, a i tak kaleczę go potwornie.

Ludzie całego świata, uczta się języków obcych, które mają przypadki! :)