sobota, 27 czerwca 2009

Grunty i podróże

Grunt to nie zapomnieć paszportu, mieć rękawiczki, folię do przykrycia namiotu w razie ulewy (równie gwałtownej, jak intensywne są upały), środek na komary i dużo cierpliwości.

Grunt to nie wygrzebywać dziury w antycznym chodniku, nie trafiać szpadlem ani kilofem w centrum pochówku, obchodzić się delikatnie z polepą, grzecznie czyścić kamienie i nie nosić dwóch wiader ziemi na raz, jeżeli się jest dziewczynką.

Grunt to ziemia :).

Jedziemy w tę samą, co od dwóch lat co roku - ja, plecak, namiot i inni. Mój plecak to weteran, ma już co najmniej dziesięc lat i niejedno widział. Mój spiwór ma tyle samo, też dużo widział i stracił po drodze możliwość zapinania zamka, więc właściwie jest odmianą wąskiej kołdry zębatej na brzegach. Karimata nie ma wartości sentymentalnej, bo one nigdy długo nie żyją. Namiot jest cudowny, bo nie przepuszcza wody nawet w największą ulewę.

A ja to ja i właśnie czeka mnie samodzielne przemierzenie 1600 km, ze wsparciem autobusów, międzynarodowych pociągów i podmiejskich elektryczek.

Komu w drogę, temu bilet ;).

czwartek, 25 czerwca 2009

Nie tylko o pogodzie, lecz także...

Houston, mamy... im dalej rozwija się ta pogoda, tym bardziej słów mi brakuje do jej opisania - jezeli przedwczoraj było oberwanie chmury (bo lało gorzej, niż kiedy lało, i skokroć gorzej, niż kiedy padało), to co jest dzisiaj, jeżeli zza zasłony deszczu i gradu ledwo widać pioruny, a mój dach brzmi niczym zjazd czynnych miłośników perkusji (dobrze swoją drogą, że nie brzmi jak skała drążona przez krople, bo i to już mu się kiedyś zdarzyło)? I jeśli tak wygląda czerwiec, to czego się spodziewać po listopadzie? Brrr, proszę Państwa...

Żeby zrównoważyć aurę, poranne maki (po południu niestety już zgubiły płatki, więc spieszmy się fotografować, póki kwitną;):



Na szczęście wczoraj akurat deszcz wziął sobie wolne, więc wieczór w połowie świętojański, w połowie panieński (koleżanki;) udał się był w połowie na pleceniu wianków i próbach rozpalenia ogniska, a w połowie na rozmowach domowych (ogniska nie udało się rozpalić, a komary bardzo chciały się przyłączyć). W części pierwszej rzuciłam się z siekierą na gałęzie, czerpiąc niezwykłą radość z faktu, że nie było w okolicy nikogo, komu by przeszkadzał fakt, że owo mordercze narzędzie znalazło się w niewieścich rękach. W części trzeciej, następującej już po zgaszeniu świateł, moja ręka stoczyła wojnę z małym diabelcem, czyli czarną, chudą i niemożliwie pazurzastą kotką Ezer. Efekt - mnóstwo drobnych ran szarpanych i gryzionych oraz zadowolony kociak, który w końcu zwinął mi się na kocu i rozkosznie zasnął.


Bestyjka wygląda tak i na razie nie ma imienia - ja bym ją ochrzciła jako Torpedę ;).

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Latawce, kameleon i owca

Pytanie konkursowe na dzisiaj to: czym się różni listopad od czerwca? Nagród nie będzie, bo odpowiedź widać za oknem gołym okiem: liśćmi na drzewach. Tam, Gdzie Oby Już Niedługo, w nocy jest cieplej czasem niż u nas w dzień. Pogodo, czy pogoda mnie słyszy?

W sobotę po południu obchodziliśmy lokalnie Święto Latawca przeniesione z końca kwietnia - żeby były lepsze warunki pogodowe. He, he... Chociaż pogoda w połowie była zgodna z oczekiwaniami - nie padało. W drugiej połowie za to nie dopisała, bo najbardziej oczekiwany gość, wiatr, wystawił wszystkich do wiatru i nie raczył się pojawić. W związku z tym latawiec z Kubusiem Puchatkiem unosił się w powietrzu tylko wtedy, kiedy był przyczepiony do czyjejś biegającej osoby, czyli przez większość czasu mnie. Zabawa była przednia, a dla patrzących zapewne jeszcze lepsza - dokumentacja fotograficzna jeszcze nie ujrzała światła dziennego (i pewnie nie zobaczy, he, he, po raz drugi).

W sobotę wieczorem odbył się zupełnie nietajny konwent żywej łaciny pod patronatem Gelliusza i Pliniusza. Łacina miejscami kwitła, miejscami dogorywała, a uczestnicy zapoznali się między innymi z różnicami między kameleonem a krokodylem oraz dowiedzieli się o cudownych zastosowaniach poszczególnych części ciała tego pierwszego. Dość wspomnieć, że odpowiednio spreparowany kameleon pomaga na bóle porodowe, umożliwia stanie się niewidzialnym, sprowadza deszcz i burzę i pozwala zsyłać na innych sny według naszego życzenia. Jeżeli jednak planujemy hodowlę tych pożytecznych stworzeń, należy się liczyć z nalotami jastrzębi, które kameleony mają ściągać do siebie i w tajemniczy sposób sprawiać, że dają się rozszarpać innym zwierzętom (jastrzębie, gdyby ktoś wątpił), co może znacząco wpływać na estetykę ogródka czy balkonu.
Jak widać, nauka języków klasycznych może przynosić różnorakie korzyści i sporo uciechy ;).

W niedzielę dla odmiany dokonało się epokowe odkrycie, mianowicie Ezer i Przyszły Noblista wynaleźli terapeutyczne działanie pluszowej owcy. Efekty uzyskuje się bardzo łatwo: należy usiąść na przeciwległych końcach kanapy, a następnie rzutem poziomym przekazywać sobie owcę. Należy to robić z wyczuciem, żeby owca nie wpadła za kanapę ani nie dokonała zbyt radykalnych zmian w krajobrazie pokoju, poza tym ograniczeń właściwie nie ma. Dla urozmaicenia można próbować owcę podkręcić. Zadowalające rezultaty można uzyskać już po kilku minutach.

Owca - xx zł. Radość z rzutu - bezcenna.

piątek, 19 czerwca 2009

Przerwa na wyrzut

Gdybyż korektorzy unosili się w powietrzu i wpadali w ręce żądnych krwi czytelników... Niech tam, mogą wpadać i bez latania. A w ogóle najlepiej by było, gdyby czytelnicy nie musieli hamować morderczych instyktów podczas lektury.

Jak jednak ten instynkt powstrzymać, kiedy się w tekście trafia, ku bezsilnemu zgrzytnięciu zębami, na ortograficzne nowinki, w stylu "obdarzony" przez "ż", albo fleksyjne - o ile nie zaistniała jakaś tragiczna luka w moim wykształceniu, dopełniacz liczby mnogiej od "genitalia" brzmi jednak "genitaliów", a nie, za przeproszeniem, "genitalii". A może to koncepcja powstała na fali odmieniania nazwy działu "varia" jako "ta varia, tej varii"?

Jak śpiewał pewien poeta, "nie znamy już łaciny i z polskim nam niełatwo".

Taki sobie dzień?

Komórka się raczyła rozładować w nocy i w związku z tym przespałam porę pobudki, ranek i przedpołudnie. Południe chyba też. Popołudnia nie zdążyłam - na szczęście, bo to głupio obudzić się wieczorem. Komórkę prosi się o rozładowywanie się o mniej newralgicznych porach.

Na Widowisku robiłam za "przynieś, podaj, pozamiataj", co tym razem zawierało dzwonienie dzwoneczkiem po przerwie, przerzucanie slajdów, dokuczanie co poniektórym i napisanie dwieście siedemdziesiąt kilka razy "Gdzie ci mężczyźni?". Wskutek tego moja zdezorientowana ręka musiała sobie kilka razy przypominać, w którą stronę się pisze N; poza tym mam nadzieję, że nie wpiszę tego tekstu odruchowo w miejscu podpisu, bo każde tłumaczenie mogłoby potem wypaść dość blado ;).

Wróciwszy do domu piękną nocą (wreszcie coś, co przypomina lato) odkryłam na chodniku jeżyka. Właściwie to nie tyle jeżyka, co jeża, bo to był całkiem spory okaz, który najpierw strasznie się wiercił, a potem zwinął w kulkę, w której nawet śladu nosa nie było widać zza kolców. Widać jeże nie lubią czułości i brania na ręce, ale że na chodniku ani ulicy nie czekała go raczej zbyt świetlana przyszlość, wyniosłam go na skraj lasu. Po drodze wystawił swój czarny jeżowy nos, ale nie fukał, więc może uwierzył w moje dobre intencje.

Albo nie chciało mu się strzępić języka.

czwartek, 18 czerwca 2009

Nieproszony gość

Jest sobie taki pan. Nikt go za bardzo nie lubi. Pan się nazywa Zastój i nietrudno się domyślić, dlaczego nie cieszy się sympatią (w przeciwieństwie do popularności).

Zapewne mają na to wpływ jego maniery - nie dość, że wchodzi bez pukania i zachowuje się, jakby był u siebie, chociaż nikt go nie zaprasza, to jeszcze rozsiada się bezczelnie w naszym ulubionym fotelu. Na wszelkie prostesty odpowiada lekceważącym machnięciem ręką.

Jeżeli nie pozbędziemy się go w miarę szybko, opróżni lodówkę, szafkę z ciasteczkami i, co najgorsze, wypije cały zapas herbaty. Rozpanoszy się w czasie pracy - stoi wtedy za naszą głową i miesza w niej plastikowym mieszadłkiem do kawy, pilnując, żeby nie udało nam się zebrać myśli i wziąć za robotę.

Wzięcie się za robotę jest bowiem jedną z najprostszych metod pozbycia się Pana Zastoja.

Panie Zastoju, sio!

środa, 10 czerwca 2009

Porażki uliczne

Jest jeszcze jedna radość filologa: kiedy podejdzie do niego na ulicy ktoś i zagada w innym obcym języku niż ten, którego by się oczekiwało.

Wczoraj pewna pani na przystanku zapytała po włosku, czy odchodzi stąd autobus "uno sette cinque". Nie wiem, czemu założyła, że ją zrozumiem, w każdym razie miała tyle szczęścia, że zrozumiałam, i tyle pecha, że próbując odpowiedzieć najpierw zapomniałam o formie grzecznościowej (a właściwie przekalkowałam grecką), a potem za nic nie mogłam sobie przypomnieć, jak objaśnić lokalizację, więc głównie machałam ręką we właściwym kierunku i zaprzeczałam, kiedy mąż tej pani sugerował, że może trzeba przejść na drugą stronę Jerozolimskich.

Zapamiętać na przyszłość: obok to "accanto" :).

niedziela, 7 czerwca 2009

Mały filolog w natarciu

Żywot małego filologa również może być źródłem radości. Małych i większych. Te małe to, na przykład, odkryć w greckim słowniku słowo oznaczające: "zamienić w tymianek". Te większe to sprzedać to ludziom na imprezie.

Te małe to poznać nowe słowo liczące więcej niż 5 sylab, te większe to nie przejęzyczyć się przy jego pierwszym publicznym wykonaniu.

Te bardzo duże to wejść do sklepu z ciuchami w Centrum Handlowym z Dachem Jak Zjeżdżalnia Wodna i usłyszeć ludzi, mówiących w naszym obcym języku. Biedni ci, co wtedy towarzyszą małemu filologowi, bo on czy ona po prostu musi podejść i się ujawnić.

Dzisiaj wytrzymałam całe dwie minuty. Koleżanka, która ze mną była, po pięciu zaczęła robić straszne miny, ale po prostu musiałam :).

Zresztą, mogło być gorzej - koniec konców, kiedyś zaczepiłam* całą grecką wycieczkę w Łazienkach.

* Zaczepienie greckiej łazienki... tfu, wycieczki polega na tym, że podchodzimy do dowolnej osoby z grupy i mówimy coś w jej własnym języku; potem ta osoba chce nas koniecznie wszystkim pokazać, skoro się już taki ewenement trafił, i pięć minut ogólnego zainteresowana mamy gwarantowane.

sobota, 6 czerwca 2009

Zdobycze techniki

Dostał mi się nowy telefon - znaczy, wreszcie udało się upolować kolejny model, który ma pełną klawiaturę, a przy tym nie jest małym komputerkiem za duże pieniądze, zawierającym mnóstwo funkcji, które do niczego nie są mi potrzebne.

I tenże nowy telefon ma taką fajną możliwość, że sobie można ustawić swoje .mp3 jako dźwięk na przykład budzika (poprzedni też być może miał, ale bardzo dużo zachodu było z przekonaniem jakiekolwiek pliku, żeby się raczył do jego zasobów przenieść po dobroci). Skoro można, to trzeba korzystać, więc wybrałam sobie na przewodnią nutę poranka gigue (dla tych, co nie próbowali - taniec, przy którym najpierw biega się powoli, a potem coraz szybciej;).

Pobudka w tanecznym rytmie jest naprawdę o wiele łagodniejszym przejściem ze snu w jawę niż klasyczny dźwięk budzika, który powoduje, że człowiek siada na łóżku z mordem w oczach. Przyjemna muzyka powoduje, że świat wydaje się bardziej przyjazny, pozytywny, jaśniejszy...

Przy tylu zaletach system ten ma tylko jedną wadę - ciągle nie jest w stanie skłonić mnie, żebym wstała.

W związku z tym poszukiwany budzik z funkcją tarmoszenia, zabierania kołdry i zrzucania na podłogę.

Małe radości (1)

Jak to miło i wesoło, gdy sterownik dźwięku postanowi współpracować i chociaż jeden odtwarzacz muzyki na komputerze działa... Niestety, w przypadku mojego nowego systemu radość ta jest niezwykle ulotna, ale przez to większa, kiedy już się zdarzy.

Sterowniku, czy sterownik mnie słyszy?

piątek, 5 czerwca 2009

Naprzykłady

Życie jest pełne paradoksów.

Na przykład ile razy szuka się czegoś interesującego w internecie w czasie zaplanowanym na tegoż internetu przeglądanie, to nic się uparcie nie chce trafić. Ale niech się przypadkiem odpali przeglądarkę zamiast edytora tekstu w trakcie pracy, to nagle się okazuje, że czekają tam nieprzebrane wprost ilości niesamowicie ciekawych rzeczy, bez zgłębienia których nie da się przeżyć następnych pięciu minut.., piętnastu... godziny... o, znowu dzień minął jakoś tak niezauważenie.

Na przykład w kalendarzu widać gołym okiem, że jest czerwiec, a za oknem pada taki grad, że się oczy z niedowierzeniem przeciera.

Na przykład odkrywa się, że bycie naprawdę twardym polega czasem na zdjęciu pancerzyka i przyznaniu się do słabości.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Irytujące zwyczaje i małe radości

Ludzie mają irytujące zwyczaje. Na przykład wypuszczają na rynek książki, przy czytaniu których człowiek się zastanawia, czy większe manto należy się redaktorowi, czy tłumaczowi, bo któryś ewidentnie pokpił sprawę (albo jedna z drugą, bo w przypadku, który właśnie czytam, to chyba dwie kobiety) - może i w szczegółach, ale w szczegółach, jak wiadomo...

Ale nie o tym irytucjącym zwyczaju miałam, ale o tym, co się niektórym znajomym zdarza, mianowicie o pytanie na powitanie: "co dobrego?". Bezczelne to pytanie, co narusza uświęconą cnotą narzekactwa! Zamiast bowiem odmówić standardową litanię jęków, zaczynającą się bądź kończącą nieśmiertelnym: "ale mi się nieeeee chce!" (a gdyby mi się chciało tak, jak mi się nie chce, to świat bym podniósł i bez punktu podparcia, a co!), trzeba się zastanowić i wyszukać jakiś pozytyw, ew. rzucić nazwą jakiejś potrawy i problem z glowy ;).

Umiejętność wyszukiwania plusów w sytuacji, kiedy wydaje się, że wszystkie pionowe kreseczki ktoś zwinął, jest co najmniej dobrym ćwiczeniem, podobnie jak posiadanie listy drobnych przyjemności gdzieś pod ręką, żeby potem na gwałt nie szukać, kiedy będą naprawdę potrzebne. Podobno. Tak mówią mądrzy ludzie, a ja powtarzam i udaję, że też mądra jestem, a poza tym - wiadomo, zawsze łatwiej się mądrzyć siedząc z boku ;).

Cały ten przydługi tekst ma na celu zakamuflowanie celu właściwego, czyli podzielenia się z Wami radością z niespodziewanego prezentu na Dzień Dziecka - pani dentystka stwiedziła, że nie mam nic do wiercenia. Tak świętować mogę co roku! :)