niedziela, 4 lipca 2010

Wiesci z frontu wschodniego

Byl sobie rok, ktory minal najwyrazniej, bo znowu znalezlismy sie w tym samym miejscu (oczywiscie, od kiedy Pan Tarej powiedzial, ze wszystko plynie, nie dokladnie takim samym) - wprawdzie przybylo troche latarni i cale mnostwo krzakow i trawy, ale poza tym wszystko sie zgadza. Trawa, jak zwykle, zajelismy sie na poczatku - trawokosy przy uzyciu szpadli to niezapomniene doswiadczenie, a przynajmniej tak wygladalo z daleka, bo na szczescie Pan Archeolog odniosl sie ze zrozumieniem do mojej niecheci wzgledem mozolnego rwania chwastow i zamienil je na rabanie ostow siekiera. Taka archeologie to ja moge uprawiac ;).

Na fali zmian na nowe pojawila sie tez jedna na stare - wrocil nasz odwieczny wrog, co czai sie w mroku i atakuje znienacka, a wczesniej zlosliwe bzyka do ucha. Czyli - zatrzesienie komarow. Paradoksalnie na naszym ulubionym kurhanie ich nie ma; widac zeszly w doliny, zeby nekac oboz. Wszyscy wygladaja jak ofiary tajemniczej epidemii - pokryci czerwonymi plamkami roznych rozmiarow, spod ktorych daje sie czasem dostrzec fragment skory. Prywatnie uwazam, ze te lobuzy komunikuja sie z kosmitami, bo ugryzienia na naszych nieszczesnych cialach tworza fascynujace konstelacje. Na prawej rece mam na przyklad prawie Wielki Woz (prawie, bo normalny ma 8 gwiazd, a nie 20;).

Pogoda dziwna - nie siega wiecej niz 32 stopni w cieniu, wiec marzniemy ciagle. No, moze z malymi przerwami :).