piątek, 6 listopada 2009

Pamiętniki z wojny... tfu, podróży krymskiej V

pomysł szalony wziął się ze zbiegu dwóch okoliczności: po pierwsze, Elżbieta doszła do wniosku, że siedząc cały dzień w Symferopolu zwariuje, ponieważ nie ma pojęcia, gdzie iść (jakkolwiek zawsze można iść po prostu najbliższą ulicą Lenina i prędzej czy później do czegoś się dojdzie); po drugie, rzuciwszy okiem na rozkład jazdy podmiejskich elektryczek, odkryła, że ma coś w rodzaju rzutu beretem (przy założeniu, że beret wystrzeli się z armaty, ale zawsze jednak) do Sewastopola. a w Sewastopolu są starożytne ruiny. nie mogąc oprzeć się tak przekonującym argumentom, Elżbieta nabyła bilet na rzeczoną elektryczkę, a korzystając z czasu pozostającego do jej odjazdu poszła upolować sobie śniadanie (kefir okazał się łatwym łupem, kiedy już wniosło się stosowną opłatę za łowy na terenie sklepu).
elektryczka pojawiła się na peronie o czasie, bardzo podobna do swoich okołorostowskich towarzyszek, odróżniały ją jednak drewniane siedzenia. ludzie wdzierali się do środka, jakby grali w krzesełka i dla ostatniego miało zabraknąć miejsca - Elżbieta nie do końca pojmowała, czemu tak robią, bo nawet po zdobyciu kolejki przez najeźdźców z dworca pozostało jeszcze sporo wolnych siedzisk, nawet przy oknie. zajęła jedno z nich, licząc na widoki, ale się częściowo przeliczyła, bo jakkolwiek widoki dopisały, to jej własne oczy odmówiły współpracy i zapadła w sen, z którego wyrwały ją dwa zdarzenia: pierwsze, pojawienie się konduktorki - na moment, i drugie, osiągnięcie stacji końcowej - skutecznie.
na peronie sewastopolskiego dworca kręciło się mnóstwo pań oferujących pokoje do wynajęcia (czemuż, ach czemuż nie mogły się tak kręcić w Kerczu?), w okolicy kas można było kupić różne przydatne rzeczy, więc Elżbieta zainwestowała w plan miasta i zlokalizowała na nim swój cel, czyli ruiny Chersonezu Taurydzkiego. następnie wyszła sobie z dworca i ruszyła przed siebie i pod górkę. po drodze zobaczyła kilka interesujących budynków, między innymi muzeum floty czarnomorskiej (niestety, tylko od zewnątrz, czego teraz trochę żałuje), sporo imponujących pomników (w tym ozdobiony postacią radzieckiego transformersa monument upamiętniający czyny bohaterów wojny lat '41-42), morze, parę skwerów i zaułek suwenirów. przekonała się po drodze, że plan jest wart nieco mniej, niż by się na pierwszy rzut oka wydawało, ponieważ ulica, która miała zaprowadzić Elżbietę do celu (i na planie wyglądała jak duża, jednolita droga), w pewnym momencie zmieniła się najpierw w coś w rodzaju szerokiej ścieżki, potem w wąską ścieżkę, potem kamieniste coś, następnie w rachityczny potok, dalej w schody i dopiero stała się na powrót ulicą. niemniej poza tą drobną nieścisłością wszystko się zgadzało i w asyście promieni słońca (by nie nazwać tego brutalnie upałem) Elżbieta po trzech godzinach zwiedzania i umiarkowanego błądzenia osiągnęła cel, czyli dotarła do starożytności.
starożytności, rozsiane na dużym kawałku terenu, miały tę zaletę, że wychodziły na morze, i tę ciekawą właściwość, że ile razy człowiekowi przeszło przez myśl, że już widział wszystko, okazywało się, że do wszystkiego jeszcze całkiem sporo brakuje. Elżbiety aparat tak był tym faktem skołowany, że w pewnym momencie zwyczajnie odmówił współpracy i Elżbieta wyszła bez zdjęć ścian pałacu i bardzo interesującego kościoła wykutego w dawnej cysternie. ot, złośliwość przedmiotów martwych... rozciągnięta też na muzeum - "anticznyj zal" był akurat w remoncie, a dział bizantyński, jakkolwiek ciekawy, nie mógł go zastąpić, i Elżbieta się obraziła. a że czas już był wracać, udała się obrażona z powrotem na dworzec. a na tym dworcu popełniła brzemienny w skutki błąd...