poniedziałek, 4 maja 2009

O względności czasu słów kilka

Najprostsza obserwacja względności czasu w życiu codziennym jest ponoć taka, że minuta ma różną długość, zależnie od tego, po której stronie drzwi od miejsca, gdzie król chodzi piechotą, się znajdujemy. Doświadczenie to ma tę zaletę, że jest dostępne wszystkim i łatwe do przeprowadzenia w warunkach domowych. Oczywiście chodzi o odczucie czasu, bo na zegarku każda minuta ma przecież tyle samo (a przynajmniej tak nam mówią).

Jakoś tak dziwnie bywa z czasem (uściślając - określonym okresem czasu przeznaczonym na coś konkretnego), że im więcej go jest, tym mniej intensywnie się z niego korzysta na początku i tym gwałtowniej próbuje się nadrobić braki pod koniec. Nie dotyczy to ludzi, którzy posiedli umiejętność systematycznej pracy i umieją rozłożyć zadanie w czasie i je zrealizować według planu, co pozwala im uniknąć biegania pod koniec w wywieszonym językiem, robienia stu Bardzo Ważnych Rzeczy w tydzień, pakowania się kwadrans i zapomnienia ręcznika. Podziwiam tych ludzi, zazdroszczę im, ręcznik wkładam do plecaka na początku tego kwadransa.

Ręcznik ręcznikiem, ale tak z tym czasem, wyjazdowym szczególnie, zwykle się kończy - tygodnie czy miesiące mijają bardzo spokojnie, a potem nagle, w tych ostatnich dniach, zaczyna się żyć niesamowicie intensywnie - tu trzeba jeszcze pójść, to zobaczyć, to zwiedzić, to załatwić, porozmawiać o tylu ważnych rzeczach ze wszystkimi ludźmi, którzy przez cały czas byli na wyciągnięcie ręki. Ile by się czasu nie miało, najważniejsze pytania zawsze zadaje się w ostatni wieczór czy ostatnią noc, a potem wyjeżdża się z poczuciem niedosytu.

Może to zresztą ma sens - gdyby się udało zrobić wszystko, to właściwie nie byłoby po co wracać, a ten niedosyt pcha do dalszych podróży, dalszego szukania, powrotów. Brak, bez którego utknęłoby się w miejscu. A źle jest tkwić w bezruchu (głównie duchowym zresztą).

Gorzej z czasem przeznaczonym na wykonanie zadania - jednostki ludzkie, które tak jak ja umiejętność planowania mają rozwiniętą teoretycznie i z rzadka udaje mi się ją przełożyć na praktykę, standardowo robią bardzo mało przez 3/4 czasu, a potem budzą się na ostatnią ćwiartkę okrążenia i próbują nadrobić brakujące 90% roboty. Jakoś się w większości wypadków udaje, ale żaden ze sposobów spędzania bezproduktywnie lub produktywnie w małym stopniu zasobów czasowych nie jest wart wysiłku, jaki się potem wkłada w łatanie postrzępionych nerwów. Prawie-Mała-Mi, zanim jeszcze nawet stała się Kronprinses, powiedziała, że nie warto mieć dużo czasu, bo i tak się w większości źle z niego korzysta, a kiedy jest go mało, to się pracuje porządnie. Racji do dziś jej nie mogę odmówić, przynajmniej jeżeli o mnie chodzi.

Zadanie na najbliższą i nieco dalszą przyszłość: przestawić się na "co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj" z "co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz mieć dwa dni wolnego", bo z tymi dwoma dniami to, proszę Państwa, ściema jest, bo o siwieniu na okoliczność dnia trzeciego drobnym druczkiem dopisanym mało kto czyta.

Brak komentarzy: