piątek, 17 kwietnia 2009

Rozważania podróżne

Porządna podróż powinna trwać tyle, żeby się poczuło zmianę miejsca. Trochę ponad dwugodzinny lot z Warszawy do Aten jest bardzo wygodny, ale przemieszczenie następuje na tyle szybko, że wymaga potem dekompresji geograficznej (szczególnie kiedy się śpi na tyle mocno, że nieomal przeocza się lądowanie i dopiero sąsiadka z fotel obok mówi, że już czas wysiadać). A na dobitkę mam nieomal deja vu, tylko w drugą stronę, bo znowu poleciałam i wylądowałam w Wielki Czwartek. I teraz mam coś w rodzaju liturgicznej schizofrenii, bo w niedzielę Zmartwychwstanie, a od czterech godzin Wielki Piątek. Preludium do podróży w czasie? ;)

Pozostawanie w drodze przez dłuższy czas ma parę wad. Człowiek bywa brudny, jest raczej zmęczony, czasem znudzony, na ogół wygnieciony, marzy o prysznicu i łóżku/fotelu. Ale dzięki temu wyjęciu z życia na parę godzin oswaja się z przemieszczeniem i jego umysł nadąża za ciałem. A jak się tak wsiądzie w samolot i poleci, to głowa potem goni za powłoką cielesną z wywieszonym językiem i człowiek przez chwilę nie może zdać sobie do końca sprawy, że już jest gdzie indziej. Prosta metoda na niezły odlot, chociaż nie najtańsza ;).

Po 50 godzinach jazdy na wykopaliska jest się za to w pełni świadomym, gdzie się przebywa i że nieprzespana noc (spędzona na dworcu w Taganrogu w oczekiwaniu na pierwszą elektryczkę) bynajmniej nie zwalnia z wyruszenia standardowym bladym świtem do pracy przy chwastorwaniu (a namiot można w końcu rozbić później;).

Wniosek: śpieszmy się kochać pociągi, zwłaszcza gdy odchodzą o czasie ;).

Brak komentarzy: