poniedziałek, 15 grudnia 2008

Próba lotofagii

Jeżdżenie do obcych krajów ma taką zaletę (albo wadę), że można spróbować różnych dziwnych rzeczy do jedzenia*. Kiedy się jest Cypryjczykiem na wycieczce w Polsce, szok kulturowy zapewniają pierogi. Kiedy się pojedzie kopać do Rosji, ma się szansę na przykład na marynowanego węża (brzmi imponująco, ale smakowało zupełnie normalnie) albo suszone mandarynki i cytryny (interesujące, ale jedna na próbę w zupełności wystarczy; figi i morele za to, chociaż przyziemne, są fantastyczne). Można się też nauczyć żywić fasolką w sosie pomidorowym (jedna puszka, a tyle radości!), albo też sprawdzić doświadczalnie, jak to jest dzień w dzień przez miesiąc dostawać na obiad kurczaka z makaronem (przepraszam, raz były dla odmiany kotlety).

O dziwnym jedzeniu w Grecji nie ma co się rozpisywać, po pierwsze dlatego, że się na tym nie znam jakoś szczególnie, po drugie dlatego, że grecka kuchnia akurat w Polsce jest w miarę dostępna (co prawda głównie jej wąska, acz dobrze rozpoznawalna reprezentacja w postaci sałatki greckiej i tzatziki), a po trzecie dlatego, że jest późno.

A jako że jest późno, opowiem Wam tylko o przygodzie z lotosem. Nie wiem, jak to się po naszemu nazywa i czy w ogóle (to znaczy, czy "lotos", czy "owoc lotosu") jakoś specjalnie, w każdym razie to taki owoc, który wygląda trochę jak pomidor, ale z przewagą niepomidorowatości. Jest bardzo słodki, strasznie się klei (pewnie dlatego nikt nie mógł opuścić kraju Lotofagów) i smakuje jak coś, czego się bardzo chciało spróbować, ale się odkryło, że raz wystarczy.

A że się ma talent i z rozpędu nabyło się było tych lotosów cały kilogram, to trzeba je jakoś zagospodarować. Na ozdobę pokojową przerobić się raczej nie dadzą, bo za miękkie, ćwiczenie żonglowania z tego samego względu odpada. Drogą eliminacji wyszło, że najlepiej będzie przekształcić je w dżem.

Tutaj spuśćmy zasłonę milczenia na chaos, jaki przy tej okazji powstał w kuchni - cóż, życie to szukanie powołania, a ja dzisiaj odkryłam, że elementem mojego robienie dżemu z lotosów bynajmniej nie jest (nie, spokojnie, nic nie wybuchło i ścian malować też nie będzie trzeba). Czy jest jadalny, okaże się w domu, o ile ktoś odważy się spróbować (i na pewno nie będę to ja!).

Ale przynajmniej mogę powiedzieć, że zmierzyłam się z dżemem z lotosów - przynajmniej brzmi dumnie :).


*Oczywiście nie trzeba nigdzie jeździć, McDonald's jest na każdym rogu prawie i można iść zjeść coś dziwnego tam.

Brak komentarzy: