czwartek, 15 listopada 2007

podziwiając Barańczaka jeszcze bardziej

pierwszy wiersz napisałam mając osiem lat. z zazdrości, że koleżanka coś stworzyła i podobno było ładne, więc ja też musiałam. znając moją chomiczą naturę, owo wiekopomne dzieło zapewne ciągle tkwi w którymś stosie Kartek Nie Do Wyrzucenia.

następnych wierszy nie było. światowe zasoby poezji grafomańskiej zaiste uzupełnienia już nie potrzebują :)

i tak sobie żyłam spokojnie do zeszłego tygodnia, kiedy to się okazało, że na proseminarium każdy musi przetłumaczyć jeden z czytanych ostatnio wierszy.

nie wiem, czy pisanie sonetów jest trudne, ale tłumaczenie ich to interesujące zajęcie. pilnowanie na raz rytmu, średniówek, liczby sylab, sensu, atmosfery i kto spamięta, czego jeszcze, dziwnie przypomina początki tańca, kiedy trzeba było uważać jednocześnie na mnóstwo różnych części ciała, melodię i tempo (przypis: lepiej się tańczy, kiedy się to wszystko robi, a nie myśli o każdej rzeczy osobno, więc podejrzewam, że wiersze też się lepiej pisze, kiedy się pisze, a nie programuje).

moje nie całkiem dzieło, a już bynajmniej nie arcy, zostało przyjęte pozytywnie. następnych kilka miesięcy spędzę na poprawianiu ;).

skutki tej niewinnej rozrywki (że "praca domowa"? do pominięcia) są niewspółmierne do wyników: od rana myślę jedenastozgłoskowcem, patrząc na grecki wiersz zastanawiam się, jak by go można było przetłumaczyć, do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze tylko snu ze średniówką po piątej sylabie w roli głównej. reszta uczestniczek proseminarium reaguje podobnie; na szczęście to nic zaraźliwego... chyba ;)

obsesje przygarniam hurtem, byle nieszkodliwe :)

PS. klawiatura w telefonie działa. nie wiem, czemu działać przestała, nie wiem, czemu zaczęła, ale zdecydowanie wolę ten drugi wariant.

Brak komentarzy: