poniedziałek, 28 września 2009

Pamiętniki z wojny... tfu, podróży krymskiej IV

pociąg stał na peronie i wyglądał zupełnie normalnie. pewnie podejrzenia co do jego normalności wzbudziła pani prowadniczka, która obejrzała Elżbiety bilet i rzuciła, że "miejsc nie ma, sprzedali już 80 biletów". dobrze wiedzieć, normalnie taki pociąg ma miejsc w porywach 50 (na drzwiach napisane, że 30, w środku numeracja do 50 i bądź tu człowieku mądry...). Elżbieta z Panem Plecakiem na ramionach i zaciekawieniem graniczącym z obawą wstąpiła na schodki, wspięła się do wnętrza wagonu i ujrzała skupisko ludzkie. duże skupisko ludzkie. to znaczy, w skali świata było to skupisko zupełnie nieznaczne, ale w połączeniu z zamkniętą przestrzenią pociągową sprawiało wrażenie tłoku. stać przy wejściu nie było sensu, więc Elżbieta zanurzyła się odważnie w ludzką ciżbę w poszukiwaniu kawałka siedzenia, coby spocząć, i kawałka półki dla Pana Plecaka (co nie było tutaj zupełnie proste, ponieważ z braku laku co poniektórzy pasażerowie postanowili zająć również tę przestrzeń).

miejsce znalazło się na drugim końcu wagonu, bagaż wylądował na górze, Elżbieta na dole (półka bagażowa byłaby nie do pogardzenia, bo lęk wysokości można jakoś tam uspokoić, ale zdyskwalifikował ją najzwyklejszy kurz) - na siedząco wprawdzie, ale była tak zmęczona, że nie robiło jej to różnicy, bo i tak przespała znaczną większość drogi (co miało wiele zalet, a główną z nich było to, że zupełnie się nie przejmowała coraz mniejszą zawartością powietrza w okolicy). około godziny trzeciej do pociągu wsiadło mrowie nowych pasażerów, rozparcelowało się po nielicznych wolnych miejscach (których istnienia nikt by się nie domyślił, a jednak pojawiły się od razu, przywołane zaklęciem: "zsuńcie się, to się zmieścimy").

dwie godziny później Elżbieta wysiadła z pociągu w chłód poranka, osiągnąwszy cel podróży, czyli Symferopol, i obiecawszy sobie, że przy następnej jeździe taką taryfą kolejową będzie czekać na peronie pół godziny wcześniej, żeby się załapać na własną półkę sypialną.


na razie jednak powlokła się mało dostojnie do kas biletowych w celu ustalenia możliwości przemieszczenia się dalej. pierwszy pociąg do Lwowa, który miał wolne miejsca w plackarcie, odjeżdżał o dziewiątej z minutami, ale wieczorem. nic to, zawsze lepsze to niż kolejna noc na dworcu, więc Elżbieta poprosiła o bilet, otworzyła szeroko oczy, słysząc cenę, zapytała, czy aby na pewno dobrze usłyszała, dowiedziała się, że owszem, usłyszała źle o jakieś 200 hrywien, odetchnęła, zapłaciła, zapakowała bilet i poszła sobie szukać sensu życia, czyli przechowalni bagażu.

pierwszy taki przybytek okazał się standardową halą ze skrzynkami dokładnie tych samych rozmiarów, co kerczeńskie. czyli możliwości pozbycia się na trochę balastu vel kuli u nogi niet. na szczęście na planie dworca widniała też druga przechowalnia, która miała niby być bardziej ludzka, ale trudno było to sprawdzić, ponieważ za nic nie dawała się znaleźć. dopiero po kilku przebieżkach między halą główną a peronami ktoś Elżbietę sprowadził na właściwą drogę i udało się jej osiągnąć cel, a cel celem był w rzeczy samej, więc Elżbieta odtańczyła taniec radości graniczącej z ekstazą, wydała dziki okrzyk i upadła na kolana błogosławiąc niebiosa - oczywiście zrobiła to wszystko wyłącznie w swojej głowie, gdyż inaczej zamiast pisać te wspomnienia tkwiłaby w symferopolskim odpowiedniku Tworek. Pan Plecak w towarzystwie namiotu poszedł leżeć i grzecznie czekać, a właścicielka, lekka jak piórko (zgubić w minutę dwadzieścia pięć kilo to nie bagatela), poszła sprawdzić, jakie ma perspektywy na zrealizowanie odrobinę szalonego pomysłu, który przyszedł jej był do głowy...

Brak komentarzy: