czwartek, 26 lutego 2009

Geniusz Pratchetta w kontekście podróżnym

Lubię latać. Bardzo lubię latać. Ale ostatnio coraz mniej lubię kontrolę bagażu, chociaż kiedyś dzięki niej dowiedziałam się, jak zniwelować posiadanie 8 kg nadbagażu, a ostatnio również poznałam sztuczkę ze znikającym bagażem. Sztuczka ta polega na tym, że wejściowo mamy walizkę i plecak, a wyjściowo plecak i jego zawartość znajdują się w walizce, w której wejściowo nie było miejsca nawet na żyletkę. No dobrze, plecak (już pusty) można do walizki przytroczyć szalikiem po uprzednim zwinięciu (plecaka, nie szalika). Wszystko to daje się zrobić przy odrobinie determinacji i dużej wierze w cuda. Ale gdzie te czasy, kiedy na lotnisku w Atenach przepuścili mnie z 5 sztukami bagażu podręcznego? Tym razem w Berlinie nie podobała im się nawet mała torebka (naprawdę mała).
Poza tym od jakiegoś czasu obowiązuje również sztuczka z automatem wydającym plastikowe torebki, do których trzeba włożyć wszystkie opakowania z płynami marki i typu dowolnego. Jeżeli się przeoczy kwestię torebki, miła pani przyjdzie i zrobi nam w bagażu drobny chaos, co może spowodować problem z zamknięciem się walizki po raz drugi, jako że wcześniej udawało się to tylko dzięki niezwykle precyzyjnemu rozmieszczeniu zawartości tejże walizki.

Ach, gdyby tak mieć ze sobą Bagaż...

Mała, ateńska walizeczka bowiem pośród wielu zalet (czyli takiej jednej, że wchodzi do skrzyneczki pomiarowej Easy Jeta, i drugiej, że wygląda ładnie), ma też wadę taką, że przy pierwszym spotkaniu z ateńskim chodnikiem postradała była jedno kółko, co nieco zmniejszyło komfort przemieszczania się z nią po powierzchniach płaskich (z którymi chodniki w moim ulubionym mieście mają wspólnego mało przez wcale), jako że nagle zaczęła się w związku z tym domagać brania na ręce i egzekwować to straszliwym zgrzytaniem i zarzucaniem na boki na trasie. Pocieszające jest tylko to, że jest na tyle mała, że rzeczywiście można ją nosić. I samodzielnie włożyć na półkę w pociągu.

Ale i tak...

Bagażuuuu!

Brak komentarzy: